Gdzie diabeł nie może, tam DZIADEK pośle!
Wywiad z Anną Dziadek*- mieszkanką gminy Brody - działającą
w stowarzyszeniu NIE kopalni odkrywkowej, aktywistką ruchu na rzecz województwa lubuskiego opartego o odnawialne źródła energii i energetykę obywatelską
Dlaczego, po trzech latach pobytu w Berlinie, wróciła Pani do Polski?
Wróciłam na Dolne Łużyce do domu, w którym mieszkali moi pradziadkowie. Domu z historią nie można zostawić, ale powodów było więcej. Oboje z mężem dostaliśmy pracę w polsko-niemieckich projektach w Gubinie-Guben. Chciałam również, aby dzieci nadrobiły braki w polszczyźnie. Urodzone w Poznaniu, wychowywane między Berlinem, Wrocławiem i Łużycami - są dwujęzyczne
i otwarte na świat, tak jak większość mieszkańców przygranicznych powiatów. Córka uczęszcza do gimnazjum w Neuzelle, syn do szkoły podstawowej
w Brodach. Przygraniczne położenie daje bardzo duże możliwości rozwojowe dzieciom i zawodowe rodzicom. Nie wyobrażamy sobie naszego życia gdzie indziej.
Zajmowała się Pani ciekawymi projektami związanymi z kulturą, z pięknymi tematami. Teraz stała się Pani jedną z twarzy kampanii oporu przeciwko planowanej kopalni odkrywkowej. To konflikt, czasami wojna, czy było warto?
Podczas pracy w międzynarodowych projektach poznaje się wielu wspaniałych ludzi, pełnych pasji i pozytywnej energii. Tak było też przy gubińskiej farze. Symbolicznie Łużyce wyglądają dla mnie właśnie jak ruina gubińskiej fary. Obdarte ze wszystkiego, co można było stąd wywieźć, ale mimo wszystko żywe i zyskujące nowe oblicze. Po wojnie szabrowano meble, obrazy, maszyny,
a z powodu apetytu na cegły do odbudowy Warszawy rozebrano tutaj całe miasta. I kiedy wydawało się, że wywieziono już z tej ziemi wszystko, to pod nią lobby kopalniane znalazło węgiel brunatny i zażądało, by i to zabrać.
W bardzo tragikomicznym momencie, gdy Niemcy zamieniają już niektóre swoje elektrownie i kopalnie odkrywkowe węgla brunatnego na muzea. Niestety, jedna z większych bitew rewolucji energetycznej, odbędzie się na polsko-niemieckich Łużycach. Po jednej stronie koncerny węglowe PGE
i Vattenfall, po drugiej mieszkańcy tych terenów i zdrowy rozsądek. Stanęłam po stronie mieszkańców głównie z dwóch powodów. Przede wszystkim, by bronić swoich interesów, bo to na naszych polach planuje się kopalnię odkrywkową, a prawo w Polsce chroni interesy koncernów, a nie właścicieli gruntów - ciągle nie ma dla nas żadnych gwarancji rządowych. Drugi powód to szacunek do demokracji i wyników referendów, w których wypowiedzieliśmy się przeciwko kopalni odkrywkowej. Mamy inny pomysł na naszą przyszłość, niż czekanie na wysiedlenie i zrobienie miejsca kopalni. Nasza walka trwa i czas pokaże, czy było warto. Jestem optymistką.
Zwolennicy kopalni twierdzą, że to szansa i ratunek dla regionu i województwa lubuskiego?
Nie wiem jaką szansą i ratunkiem może być gospodarka rabunkowa? Korzystamy z programów unijnych, rozwijają się firmy współpracujące
z Niemcami, uczniowie naszych szkół osiągają bardzo dobre wyniki w skali kraju, odwiedza nas coraz więcej turystów i sami podróżujemy coraz więcej. Jedynym rzeczywistym problem gospodarczym naszego regionu jest mniej lub bardziej formalna ochrona złóż węgla brunatnego - która, oprócz wprowadzania poczucia tymczasowości, oznacza w praktyce wstrzymanie inwestycji, zablokowanie rozwoju gospodarstw rolnych oraz kłopoty z uzyskaniem pozwoleń na nowe inwestycje.
Ale przecież sąsiedzi z Brandenburgii i Vatenfall rozwijają, obok OZE, wielką energetykę na węglu brunatnym, i budują obok Was nowe odkrywki!
Węgiel brunatny nie przyniósł dobrobytu naszym sąsiadom. Rejony odkrywek
i elektrowni są nadal jednymi z najbiedniejszych i stale wyludniających się regionów. Historia odkrywek węgla brunatnego na niemieckich Łużycach ma ponad 150 lat, ale w ciągu najbliższych 20 lat skończy się. W Niemczech nikt już nie inwestuje w nowe elektrownie węglowe, a jedynie remontuje się
i usprawnia istniejące bloki energetyczne. Sąsiadująca z nami elektrownia Jänschwalde, od lat 80-tych zatruwająca powiat żarski, pracuje obecnie jedynie 50 dni w roku. Niemcy zamierzają wyjść z węgla brunatnego. Rozwijają odnawialne źródła (OZE), z których pochodzi już 25 proc. energii elektrycznej. Kiedyś samochody zastąpiły konie, teraz OZE zastąpią węgiel brunatny. Elektrownie zostaną przerobione na muzea i oryginalne miejsca koncertowe, tak jak konie pełnią obecnie funkcję drogiego hobby.
Pani jest przekonana, że rozwój bez kopalni odkrywkowych jest możliwy. Mówi Pani o tym od dawna – na czym zatem winniśmy się w naszym województwie oprzeć?
Turystyka, współpraca z Niemcami, działalność usługowa, produkcja ekologicznej żywności, sektor odnawialnych energii i oszczędności energetycznych w budownictwie. Przecież jesteśmy bezpośrednim zapleczem stale rozwijającej się metropolii berlińskiej. To prawie 4 miliony coraz zamożniejszych klientów. Wystarczy rozejrzeć się, jakie firmy bardzo dobrze
u nas funkcjonują i pomagać tym branżom, a nie promować technologii rodem
z XIX wieku. Mamy potężne narzędzie w postaci Regionalnego Programu Operacyjnego na lata 2014-20. Jest tam zaplanowane wydawanie wielu milionów euro na gospodarkę niskoemisyjną. Plan minimum to zwyczajnie przestać przeszkadzać ludziom. Mieszkańcy naszego regionu już nieraz udowodnili, że dadzą sobie radę.
Dlaczego właściwie, jako bezpartyjna, weszła Pani do polityki i próbuje dostać się do Sejmiku z list PiS? Jeżeli się Pani powiedzie, to ze swoimi poglądami może tam Pani być całkowicie osamotniona.
Nie chciałam się politycznie angażować, ale zauważyłam, że bierność wyborcza, szczególnie w naszej sytuacji, może nam ogromnie zaszkodzić. Zdecydowałam się na start z list PiS, ponieważ jedyną interpelację w naszej sprawie złożył radny sejmiku tej partii – pan Robert Paluch, którego bardzo szanuję. Szukając wsparcia wśród polityków na szczeblu wojewódzkim zderzyłam się z arogancją PO i PSL (które nie broni rolników). Zdaję sobie sprawę, że w PiS są różne opinie na temat kopalni odkrywkowej, ale na pewno nikt nie zgodzi się na wysiedlenie tysięcy ludzi i wywiezienie węgla brunatnego do elektrowni
w Niemczech, co tak na prawdę jest naszym największym zagrożeniem.
Jak Pani jako kobieta i matka radzi sobie w rodzinie?
Częściowo sytuację obrazuje ulubiony dowcip męża.
- Co pan zrobi, gdy pana żonę napadnie lew?
- Sam zaczął, niech się sam broni!
Tak na prawdę mam ogromne wsparcie w bliższej i dalszej rodzinie. Mieszkamy z babcią, która robi przepyszne gołąbki, mąż często zakupy, dzieci są bardzo samodzielne, a i ja staram się, aby nasz dom był prawdziwym domem. W końcu dlatego wróciłam w swoje rodzinne strony.
Jaka jest Pani prywatnie, co Pani lubi robić poza zaangażowaniem społecznym i pracą z ludźmi i dla ludzi?
Robię wiele rzeczy na raz, ale jak się za coś wezmę to nie odpuszczę. Typowa kresowa krew. Nie będąc architektem zorganizowałam międzynarodowy konkurs architektoniczny. Lubię się uczyć, potrafię ustalić priorytety. Jestem urodzoną podróżniczką. Kilka lat temu zabrałam moją babcię na wycieczkę do wioski, w powiecie Buczacz, z której wyjechała w 1946 roku. Czuję się Lubuszanką i nie wyobrażam sobie, żebym mogła gdziekolwiek indziej zapuścić korzenie. Marzy mi się napisanie przewodnika po gminach Gubin i Brody – zbieram materiały! Robię to dla innych ludzi, czy dla siebie?
*Anna Dziadek (40) - bezpartyjna, mężatka, matka 12-letniej Blanki
i 10-letniego Macieja. Absolwentka Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu
i Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. W latach 2011-2014 była menedżerem projektu w Euromieście Gubin-Guben. Redaktorka informatora lubuskiego „Pod prąd”. Zawodowo i prywatnie związana ze współpraca polsko
–niemiecką. Wielbicielka Dolnych Łużyc. Startuje do lubuskiego sejmiku samorządowego z ostatniego miejsca listy PiS w powiatach żarskim
i krośnieńskim.
wywiad opublikowano w "Gazecie Regionalnej"