Trójstyk niezgody – jak górnicy nie chcieli usłyszeć Czechów i Niemców
Miejsce symboliczne na styku trzech granic, gdzie rzeka Lubota wpada do Nysy Łużyckiej. Mała kładka pozwala na przejście ze strony polskiej na czeską, most łączący Polskę z Niemcami jest trochę dalej.
Ale to nie brak mostu sprawia, że sąsiedzi nie mogą się ze sobą dogadać. Górnicy z Bogatyni nie dali dojść do słowa sąsiadom, którzy od lat walczą o wodę pitną. Strona polska twierdzi, że czesi wyssali sobie problem suszy z palca
W niedzielę 30 sierpnia odbył się protest ekologów i mieszkańców w sprawie kopalni Turów. Hasłem wiodącym było „Pragnienie sprawiedliwości” - coś czego domagają się sąsiedzi kopalni z Czech i Niemiec, ale też mieszkańcy Polski, którzy są poszkodowani pracą kopalni Turów, szczególnie z tytułu gospodarki wodnej. Mieszkańcy i władze regionu zdają sobie sprawę, że PGE i węgiel brunatny stanowią podstawę zatrudnienia w powiecie zgorzeleckim. Wiedzą, że miasto Bogatynia boryka się z problemem przestępczości zorganizowanej, wielkim zadłużeniem a ostatnia- sytuacja „bezkrólewia”, kiedy z nieznanych przyczyn zrezygnował ze stanowiska burmistrz miasta, nie napawa nadzieją.
Sąsiednie Niemcy i Czechy już dzisiaj oferują miejsca pracy dla bogatynian. Związki zawodowe, które 30 sierpnia w zasadzie przegoniły ekologów protestujących razem z Czechami i Niemcami na tzw Trójstyku, zrobiły chyba krecią robotę dla PGE, które samo obecne nie było, ale ustami związkowców krzyczało o konieczności zachowania kompleksu energetycznego. Tego samego, który w ostatnich miesiącach pracuje na zwolnionych obrotach. Pandemia Covid, a do tego taniejący i posiadający pierwszeństwo prąd z OZE doprowadzają do tego, że PGE Turów w zasadzie staje się problemem na końcu kraju, a nie siłą napędową polskiej gospodarki.
Połączenia brak
Krzyki i przepychanki są oczywiście wyjątkowe i były efektem konfrontacji związkowców górniczych z mieszkańcami i ekologami z Polski, Czech oraz Niemiec. Na co dzień relacje między Czechami a Polakami oraz Polakami a Niemcami pewnie są pełne kontaktów zawodowych, łączonych rodzin itp. Jednocześnie na arenie stosunków międzynarodowych wrze. Nie lepiej jest też między sąsiadującymi gminami. Jedni pracują w kompleksie energetycznym i cieszą się z miejsc pracy, drudzy nie mają ciągłego dostępu do wody pitnej. Kilkakrotnie dochodziło do wspólnych spotkań Czechów i Polaków. Prawie zawsze kończyły się one awanturą o wodę i odpowiedzialność. W ubiegłą niedzielę do awantury nawet nie doszło. Polscy związkowcy w koszulkach z czeskim symbolem „Krecika” w zasadzie krzykiem i piszczałkami uniemożliwili wypowiedzenie się Niemcom i Czechom.
Wieloletnie robienie z Czechów idiotów zmotywowało naszych sąsiadów do wejścia na drogę prawną. Czeska agencja prasowa ČTK poinformowała w sierpniu, że, „Polska w zasadzie nie komunikuje się z Czechami i nie dostarcza informacji ani dokumentów, o które oni proszą” i „nie przestrzega procedur określonych w prawie UE”. Kiedy Czesi złożyli petycję przeciwko rozbudowie odkrywki na szczeblu UE, europosłanka PiS Anna Zalewska – była minister edukacji odpowiedzialna za deformę systemu edukacji , również „zasłużona” w zablokowaniu energetyki wiatrowej - stwierdziła że Turów nie ma wpływu na stan wód w regionie, problem jest wyimaginowany, a kontynuacja wydobycia nie jest sprzeczna z celami Porozumienia Paryskiego.
Wiele jednak wskazuje, że kłótnia o wodę i wypieranie wpływu olbrzymiej dziury na stosunki wodne, to chyba sposób na poradzenie sobie z lękiem o przyszłość. Prawda jest taka, że związki zawodowe z regionu idą w zaparte, podczas gdy cały region zgorzelcki prędzej czy później podzieli losy Wałbrzycha z lat 90-tych. Górnicy boją się o miejsca pracy i to jest dla nich głównym problemem i prawem, a nie podbijanie niechęci do Czechów i Niemców. Miasto ani PGE nie szykują się na transformację i wykorzystanie olbrzymich funduszy UE na nowe miejsca pracy i naprawę szkód środowiskowych. Górnicy chcą tylko eksploatować do 2044 r., ale też wiedzą, że jeżeli kopalnia padnie, to może czekać ich bruk.
W niedzielę słychać było głównie wyzwiska, ale już wywiady dziennikarskie były bardziej wyważone. Miejsca pracy powracały cały czas: „Jak kopalnia padnie nie będzie tu nic. Przestępczość, będą ludzi zabijać na ulicach”. „Nie można gwałtownie zamykać kopalni, bo cały region jest od niej zależny”, „Niech organizacje ekologiczne zrozumieją, że po pierwsze kopalnia nie wpływa na wodę w Czechach, a po drugie, że pracownicy są zdeterminowani i nie oddają kopalni”.
Ze strony organizatorów mowa była o konieczności przygotowania się na koniec wydobycia, które i tak nadejdzie: „Nie sądzę, że przy obecnej polityce klimatycznej Unii Europejskiej tak kopalnia przetrwa chociażby 10 lat” – mówił prof. Leszek Pazderski, ekspert z Greenpeace. Niestety tych argumentów nikt nie słucha. Górnicy boją się o pracę, ale zamiast szukać sposobów na transformację swoich miejsc pracy uparcie dążą do wyparcia problemu. Sądzą, że to ekolodzy są przeciwni ich miejscom pracy, ale prawda jest taka, że ekolodzy jedynie upominają, że dalsze i bezdyskusyjne upieranie się przy status quo może jedynie pogorszyć sytuację, jeżeli dojdzie do zamknięcia odkrywki i w ślad za nią elektrowni. Prawda jest brutalna i nie zależy od woli związkowców – era węgla się kończy. Niepewność tego górniczego miasta sączy się z każdego kąta. Wydaje się, że region ten mógłby korzystać z dobrego sąsiedztwa. Strona polska, chyba nie do końca świadomie, dąży jednak do eskalacji już tak napiętych stosunków.
Pokojowy symbol Czech na koszulkach związkowców
Atak na Czechów i Niemców, na działaczy Koalicji „Rozwój Tak-Odkrywki Nie”, czy wyganianie ich „do Warszawy”, przerosły wyobrażenia osób zebranych na wspólnym proteście, który miał być pokojowy. Związkowcy napierali, nachalnie fotografowali, padały pytania „czy jesteśmy Polakami”, „ile wam płacą” itp. Policja nie interweniowała, chociaż to być może dzięki niej nie doszło do aktów przemocy fizycznej. Wyzwiska od „zdrajców” czy „Folksdojczów”, zrzucanie banerów i zasłanianie polską flagą haseł ekologicznych nie stanowiły jednak dla stróżów porządku pretekstu do odsunięcia napierających związkowców na legalnie zarejestrowaną demonstrację, W kontekście wymaganego przez organizatora „dystansu społecznego” było dość zastanawiające, kto tu kogo pilnuje?
Wyśmiewanie Czechów za ich „urojone” problemy z wodą już dawno sprowokowało naszych sąsiadów do działania. Teraz jednak pojawił się nowy motyw, którego nikt nie potrafił pojąć. Otóż związkowcy przyszli na starcie z Czechami w koszulkach z pokojowym symbolem Czech a mianowicie „Krecikiem”, który ubrany w kask oraz wyposażony w górnicze emblematy miał być zwolennikiem Turowa. Wyglądało to kuriozalnie, a do tego mogło być chyba odebrane jako kolejna próba „najazdu” na Czechy. Oto ci, którzy zabierają wodę Czechom, przyszli krzyczeć z milusińskim krecikiem na piersi „Do domu”. Podczas gdy oryginalny Krecik mówi w zasadzie tylko „Ahoj”, a jego pozawerbalne odgłosy są kwintesencją ciepła oraz przyjaźni, związkowcy z Krecikiem na piersi krzyczeli „zdrajcy”. Nie wiem czy związkowcy zdają sobie sprawę z symbolicznego znaczenia przejęcia symbolu, który niesie pociechę w świat i jest marką jednoznacznie kojarzącą się z Czechami. Ktoś, kto robi z Czechów głupców i na każdym kroku odcina się od odpowiedzialności za wysuszanie Czechom studni, a jednocześnie przejmuje ich własny symbol, który w górniczym stroju ma niejako wysuszyć przyszłość regionu libereckiego, chyba musi być świadomy, że wchodzi na grząskie dno. To może paradoksalnie przyspieszyć determinację społeczeństwa i władz czeskich w Parlamencie i Komisji Europejskiej domagających się zamknięcie Kopalni. Nie było jednak opcji, aby związkowcom przekazać cokolwiek. Tak jakby myśleli, że zagłuszą i wygwizadają problem. Są oni bowiem przekonani i wierzą w to zapewne, że ekolodzy „chcą im odebrać pracę”. Tylko że to nie ekolodzy zadecydują o końcu wydobycia i spalania węgla w Turowie. Górnicy trwają w przekonaniu, że będzie dobrze, kiedy już nawet Radio Maryja 31 sierpnia 2020 r. w dość bezstronny sposób informuje, że polskie górnictwo przeżywa ogromny kryzys, a rząd szuka „wsparcia z Polskiego Funduszu Rozwoju na bardzo znaczącą kwotę, która pozwoli firmie PGG przetrwać najbliższe miesiące”. Coraz więcej mówi się też poważnie o tym, że PGE, aby ratować swoje rachunki wycofa najprawdopodobniej węglowe aktywa do osobnej spółki, aby móc starać się o pieniądze na rozwój nowej marki opartej o OZE. Wiadomo też, że projekt kopalni w Złoczewie dla Bełchatowa nie ujrzy światła dziennego z tych samych powodów, dlaczego zakończy pracę Turów – z powodu nieopłacalności i niewydolności względem ciągle rosnących wydatków na ochronę środowiska. Związkowcy chwalą, że kopalnia i elektrownia poczyniła wiele dla ochrony środowiska, ale niestety nie zdają sobie sprawy, że jest to studnia bez dna. Nie da się bowiem produkować prąd z węgla w sposób „ekologiczny” w Unii Europejskiej. Niemcy i Czesi określili już datę odejścia od węgla. Polska unika tego tematu jak ognia.
Dialog i mediacje już się zakończyły. Po ostatniej niedzieli widać też, że z górnikami nie da się porozmawiać, szczególnie, jeżeli są w agresywnej grupie. Ciekawe w jakim symbolu przyjadą na protest przed PGE albo przed rząd, kiedy okaże się, że nowy blok w Turowie nie zostanie oddany do użytku w przyszłym roku, a kopalnia zakończy pracę najwyżej za parę lat. Szkoda też, że Trójstyk, który przez lata traktowany był jako miejsce, które łączy, zostanie zapamiętany, jako pretekst do wykrzyczenia „zdrajcy do domu”. Należy też zapytać, kto naraża Polskę na straty? Ekolodzy, którzy reagują na katastrofę klimatyczną, czy górnicy, walczący o zachowanie pracy. Wydaje się bowiem, że obie grupy powinny stanąć razem na demonstracji i pytać - gdzie jest rząd, właściciel PGE, który nie dba o ambitny, nieuchronny plan transformacji Zagłębia Turoszowskiego. Gdzie jest rząd, który pozbawia subregion jeleniogórski udziału w 3,5 mld Euro z Funduszu Sprawiedliwej Transformacji?
Hanna Schudy