Miliony Polaków mogą być zainteresowane wytwarzaniem prądu we własnych domach.
W ten sposób zastąpiliby firmy energetyczne, które nie chcą budować dużych elektrowni. Rządzący opóźniają jednak zmianę przepisów, które utrudniają taką działalność.
– Do 2020 roku planowane jest wycofanie bloków energetycznych o łącznej mocy 6400 MW [to tyle, co całe elektrownie w Turowie, Kozienicach i Opolu razem wzięte – red.], z tego 5000 MW w energetyce zawodowej. Tymczasem realne inwestycje w wariancie realistycznym to ok. 2,5 tys. MW, w optymistycznym to 6,5 tys. MW. Mamy szansę na zbilansowanie, ale tylko w wariancie optymistycznym – ostrzegał niedawno w Sejmie Jerzy Pietrewicz, wiceminister gospodarki.
Wariant optymistyczny zakładał m.in. budowę przez Polską Grupę Energetyczną nowych bloków w Opolu, o łącznej mocy 1800 MW. Warte 11 mld zł instalacje produkowałyby rocznie tyle energii, ile zużywa całe województwo opolskie. Inwestycja jednak nie powstanie, bo zdaniem inwestora nie jest pewne, czy zwróci się przy taniejącej cenie prądu. Niewiele mniejszych elektrowni nie postawią także państwowa Energa i francuski EDF.
Tymczasem po krótkim spadku zużycia energii, w ciągu ostatnich miesięcy znów zaczęliśmy zużywać jej więcej. Według prognoz Ministerstwa Gospodarki może to oznaczać, że od końca 2016 roku, kiedy wyłączonych będzie najwięcej starych bloków energetycznych, może nam brakować energii. W ciągu tych kluczowych trzech lat luki po nierealizowanych inwestycjach nie zdążymy już wypełnić wielkimi elektrowniami.
Rozwiązaniem problemu mogłoby być budowanie elektrowni przez… samych odbiorców prądu. Przeciętny Kowalski czy spółdzielnie mieszkaniowe są w stanie produkować przynajmniej tyle energii, ile zużywają w ciągu roku.
Niewielkie silniki na biomasę czy gaz ziemny, nieduże wiatraki albo panele fotowoltaiczne na dachu to inwestycje rozpoczynające się już od kilku, kilkunastu tysięcy złotych. Zainteresowanie nimi przeciętnych Kowalskich na pewno wzrośnie. Pytanie tylko, czy dopiero za kilka lat, kiedy będziemy już mieli problem z niedoborem energii i jej ceny w firmach energetycznych poszybują do góry, czy już teraz, dzięki czemu unikniemy, kosztownego dla gospodarki, odłączania od zasilania dużych, energochłonnych firm.
– Brytyjczycy zakładają, że jedna trzecia gospodarstw domowych zainwestuje we własne instalacje produkujące energię o średniej mocy 5 kW [0,005 MW – red.]. Do 2020 roku ma ich zatem powstać 8 mln – mówi prof. Krzysztof Żmijewski z Politechniki Warszawskiej. – Gdyby w Polsce podobny odsetek rodzin, czyli jakieś 2 mln, zdecydował się nawet na mniejsze instalacje, o średniej mocy 3 kW, to uzyskalibyśmy 6000 MW nowych mocy. To więcej, niż będzie nam brakowało po wyłączeniu starych bloków energetycznych.
Obecnie średnia cena 1 kW takiej domowej minielektrowni to 1,5 tys. euro. Jednak zdaniem prof. Żmijewskiego ich ceny spadają na tyle szybko, że w ciągu kilku lat będzie to już ok. 1 tys. euro. Jeżeli część Polaków rzeczywiście zainwestowałaby w takie urządzenia, oznaczałoby to dla gospodarki zastrzyk w wysokości ok. 30 mld zł w ciągu najbliższych kilku lat.
Żmijewski tłumaczy także, że wbrew ostrzeżeniom przedstawicieli dużych koncernów energetycznych, takie małe instalacje energetyczne nie zagrożą stabilności dostaw energii przez to, że są mniej przewidywalne, bo bazują na niepewnym słońcu i wietrze. – Wystarczyłoby, aby 30 proc. tych urządzeń opierało się o skojarzoną produkcję energii elektrycznej i ciepła z biomasy lub gazu w domowych kotłach [którymi można łatwo sterować – red.] – przekonuje.
To, że Polacy są zainteresowani takimi inwestycjami, potwierdzają liczby. W ubiegłym roku Polska była, drugim po Niemczech, największym rynkiem kolektorów słonecznych, służących do podgrzewania wody. Z danych Instytutu Energetyki Odnawialnej wynika, że obroty na tym rynku wyniosły ok. 670 mln zł, a w tym powinny być kolejny rok z rzędu jeszcze większe. Ich łączna moc cieplna wynosi już 840 MW, czyli więcej niż największa elektrociepłownia ogrzewająca mieszkańców Wrocławia.
Aby przyśpieszyć rozwój tzw. energetyki rozproszonej, albo inaczej prosumenckiej (prosument to jednocześnie producent i konsument energii), potrzebne są zmiany prawa, na co nie zgadzają się jednak rządzący.
Polskie przepisy nie przewidują wsparcia takich małych instalacji energetycznych specjalnymi, łatwymi w rozliczeniu taryfami, które stosuje większość państw Europy. Taka pomoc budzi w naszym kraju kontrowersje, bo oznacza, że jej koszty, choćby było to tylko kilka złotych miesięcznie, poniesie każda rodzina.
Problemem nie jest jednak tylko brak wsparcia, ale przepisy, które dodatkowo przeszkadzają w takich inwestycjach. Aby zainstalować mały wiatrak, czy panel fotowoltaiczny w swoim domu i przyłączyć go do sieci energetycznej, musimy być… przedsiębiorcą energetycznym prowadzącym działalność gospodarczą (opłacającym m.in. składki ZUS), a także postarać się o koncesję, taką, jaką ma np. wielka elektrownia Bełchatów. To paradoks, o którym resort gospodarki wie doskonale, ale nie zamierza na razie nic z nim robić.
W Sejmie kończą się właśnie prace nad tzw. małym trójpakiem energetycznym, czyli ustawą, która zmienia część przepisów Prawa energetycznego. W projekcie nie znalazły się jednak zmiany ułatwiające życie obywatelom. Ich wprowadzenie obiecywali m.in. posłowie Platformy Obywatelskiej. Nie dotrzymali jednak słowa. Podczas głosowania na posiedzeniu plenarnym Sejmu poprawkę znoszącą te obowiązki chce wprowadzić Ruch Palikota.
– Uzgodniłem już z klubem, że wniesiemy o dodanie przepisów ułatwiających produkcję energii elektrycznej we własnym domu bez konieczności prowadzenia działalności gospodarczej i uzyskania koncesji – mówi poseł Jacek Najder z RP. – Mam nadzieję, że tym razem PO nie odmówi ułatwienia życia obywatelom.
A jeżeli koalicja PO-PSL nie poprze przepisów? Małe instalacje prawdopodobnie i tak będą powstawać. Wkrótce ma ruszyć dedykowany im program wsparcia finansowego z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Podobny program podwoił już liczbę instalowanych kolektorów słonecznych. – Chcemy na niego przeznaczyć 600 mln zł – mówi Małgorzata Skucha, prezes funduszu. – Jeżeli zmiany nie wejdą do tego czasu w życie, instalacje będą powstawać prawdopodobnie off-grid [nie wpięte do publicznej sieci energetycznej, produkujące tylko na potrzeby właściciela – red.] – dodaje. Tyle, że wówczas skorzystają Kowalscy, ale nie poprawi to bezpieczeństwa energetycznego kraju, na którym rządowi tak bardzo przecież zależy.
źródło: http://wysokienapiecie.pl/
Newsletter/ Obserwator TEPP (Transformacji Energetycznej Ponad Podziałami) 10.2024 |
Kopalnia Turów pochłania dawny kurort uzdrowiskowy Opolno-Zdrój, a (...) |
TURÓW - Wyrok NSA niezgodny z prawem UE (...) |
Trwa wyścig o czyste powietrze – najnowszy ranking (...) |
Newsletter/ Obserwator TEPP (Transformacji Energetycznej Ponad Podziałami) wrzesień (...) |
Wakacje ze śmieciami. Czy system kaucyjny oczyści środowisko? |
Wakacje ze śmieciami. Czy system kaucyjny oczyści środowisko? (...) |
prof. Jan Popczyk: Trzy fale elektroprosumeryzmu |
Jean Gadrey: Pogodzić przemysł z przyrodą |
Jak wyłączyć ziemię z obwodu łowieckiego i zakazać (...) |
Bez mokradeł nie zatrzymamy klimatycznej katastrofy |
Zielony Ład dla Polski [rozmowa] |
We Can't Undo This |
Robi się naprawdę gorąco |