W oparach zielonego absurdu, czyli jak działa w energetyce ekologiczna fikcja, a działacze PSL świetnie na tym zarabiają.
To, co posłowie uchwalą (kiedyś) w ustawie o odnawialnych źródłach energii, czyli OZE, ma fundamentalne znaczenie dla każdego, kto korzysta z telewizora, pralki czy komputera. Ustalą bowiem, ile – i na jakich zasadach – zapłacimy za produkcję czystej, zielonej energii. Rodzące się od trzech lat w wielkich bólach w Ministerstwie Gospodarki przepisy miały w marcu zostać przyjęte przez rząd i trafić do Sejmu.
Autorzy projektu wciąż jednak przy nim majstrują, a eksperci zajmujący się energetyką wieszczą, że zanim nowe przepisy zaczną obowiązywać, miną kolejne dwa, trzy lata. Albo i więcej. – Jeśli wcześniej Komisja Europejska dobierze się nam do skóry za dopłaty do tzw. współspalania biomasy, to ustawę o OZE trzeba będzie pisać od nowa – mówi poseł Platformy Obywatelskiej z sejmowej komisji gospodarki zajmujący się energetyką.
A że się dobierze, to właściwie pewne.
18 stycznia, Warszawa. Obraduje Rada Naczelna PSL. Podczas luźnej dyskusji były prezes PSL, a obecnie szef Rady i eurodeputowany tej partii Jarosław Kalinowski rzuca pomysł napisania uchwały, która zablokuje budowę elektrowni atomowej. Popiera go między innymi Jan Bury – zausznik Waldemara Pawlaka, szef klubu parlamentarnego PSL. Na kartce papieru spisują manifest, w którym PSL jednoznacznie opowiada się przeciwko budowie atomówki i żąda rozwoju odnawialnych źródeł energii. Z treści wynika, że za wykonanie uchwały jest osobiście odpowiedzialny Janusz Piechociński, wicepremier, minister gospodarki i prezes PSL.
Dla Piechocińskiego to wyjątkowo niezręczna sytuacja. W styczniu nanosił ostatnie poprawki na rządowy – przygotowywany w jego resorcie – projekt rozwoju energetyki jądrowej. Dokument przewiduje wybudowanie w Polsce dwóch takich elektrowni. Pierwsza ma ruszyć za 10 lat.
A teraz koledzy kazali mu ten projekt storpedować.
– Ta uchwała to wotum nieufności dla Piechocińskiego za to, że odpuścił ustawę o odnawialnych źródłach energii, na której Pawlakowi bardzo zależy. Ale i wyraźny sygnał dla Platformy, że jeśli ustawa przejdzie w takim kształcie jak teraz, to w rewanżu PSL przestanie popierać pomysł budowy elektrowni atomowej. Robimy taki szantaż – mówi polityk PSL z Mazowsza.
Elektrownię atomową ma budować państwowa Polska Grupa Energetyczna. A dokładniej jej spółka córka EJ1, na której czele stoją ludzie PO. Jest o co się bić.
Z kolei Waldemar Pawlak – jeszcze jako lider PSL, wicepremier i szef resortu gospodarki – napisał projekt ustawy o odnawialnych źródłach energii, który gwarantował solidne wsparcie dla inwestorów budujących wiatraki czy instalacje baterii słonecznych. Miała przybliżyć Polskę do spełnienia unijnego wymogu – 19 proc. udziału OZE w produkcji energii elektrycznej w 2020 r. I była przy okazji bardzo korzystna dla elektoratu PSL. Na zachodzie Europy niewielkie elektrownie wiatrowe (wiatraki) czy słoneczne (baterie) chętnie stawiają mieszkańcy wsi.
– Pawlak chciał być ojcem założycielem sektora OZE w Polsce. Ale gdy jego miejsce w rządzie zajął Janusz Piechociński, to PSL zaczęło OZE przegrywać. Karty w rozgrywce o nową ustawę zaczął rozdawać resort finansów i ludzie Jana Krzysztofa Bieleckiego z kancelarii premiera – dodaje polityk PSL.
W efekcie powstająca ustawa jest korzystna przede wszystkim dla wielkich elektrowni węglowych (głównie firm państwowych) i dla państwowej kasy. – System wspierania ekologicznej energii jest tak skonstruowany, że ukryte w rachunkach za prąd opłaty ostatecznie trafiają w postaci dywidend do skarbu państwa. Nowa ustawa zakonserwuje ten stan na lata – uważa Robert Rybski, prawnik z fundacji ClientEarth, zajmującej się ochroną klimatu.
Czy przestarzały piec węglowy w gierkowskiej elektrowni może produkować czystą, zieloną energię? Na papierze – jak najbardziej. Wystarczy do miału węglowego dorzucić biomasę, czyli zielone odpady lub uprawiane w tym celu rośliny energetyczne. Taki piec kopci jak węglowy, ale zgodnie z dość absurdalną unijną nomenklaturą jest ekologiczny.
Dzięki takiemu podejściu nawet najwięksi producenci dwutlenku węgla w Polsce – jak elektrownie w Bełchatowie czy Kozienicach – to czołowi producenci zielonej energii. Oczywiście nie spalają biomasy wyłącznie z pobudek ekologicznych. Za każdą megawatogodzinę (MWh) energii wytworzoną w piecu węglowym dostają na rynku hurtowym około 200 zł. Jeśli jednak do każdej tony spalanego węgla dodadzą ok. 100 kg biomasy, to energia w cudowny sposób staje się ekologiczna. Potwierdza to uzyskany od Urzędu Regulacji Energetyki (URE) zielony certyfikat.
Zielony certyfikat wcale nie jest zielony – to elektroniczny zapis, który można sprzedać na wolnym rynku. W marcu jego giełdowa cena wynosiła ok. 230 zł. Zielone certyfikaty kupują firmy, które emitują duże ilości CO2. Polski rynek zielonych certyfikatów jest wart 4-5 mld zł rocznie.
Zręby tego systemu powstały w 2005 r., jeszcze za rządów SLD. – Zakładaliśmy, że współspalanie węgla i biomasy będzie marginesem rynku zielonej energii, sposobem na wykorzystanie zielonych odpadów. Zabrakło wyobraźni. Wsparcie dla współspalania stało się systemową patologią, która wypacza sens promowania zielonej energii – mówi Tomasz Podgajniak, minister środowiska w rządzie SLD, dziś prezes spółki Enerco, inwestującej w elektrownie wiatrowe.
To, co miało być marginesem, stało się fundamentem rynku OZE. Ponad połowa zielonych certyfikatów z URE trafia do elektrowni spalających biomasę. – To chore! Przecież pieniądze z zielonych certyfikatów, na które solidarnie zrzucają się użytkownicy energii elektrycznej, powinny służyć inwestycjom w niewielkie, rozproszone, odnawialne źródła energii. Płacimy grube miliardy elektrowniom, ale inwestycji w nowe źródła energii z tego tyle co nic! – denerwuje się Kazimierz Żmuda, wicedyrektor Departamentu Rynków Rolnych w Ministerstwie Rolnictwa.
Żeby dostosować stary blok węglowy do współspalania biomasy, wystarczą niewielkie przeróbki. – Od 2005 r. spółki energetyczne wydały na dostosowanie instalacji do współspalania biomasy ok. 2 mld zł. W tym samym czasie otrzymały i odsprzedały zielone certyfikaty warte co najmniej 11 mld zł – wylicza Tomasz Podgajniak. Więc 9 mld zł jest do przodu.
autor: Radosław Omachel
źródło: http://biznes.newsweek.onet.pl
Newsletter/ Obserwator TEPP (Transformacji Energetycznej Ponad Podziałami) 10.2024 |
Kopalnia Turów pochłania dawny kurort uzdrowiskowy Opolno-Zdrój, a (...) |
TURÓW - Wyrok NSA niezgodny z prawem UE (...) |
Trwa wyścig o czyste powietrze – najnowszy ranking (...) |
Newsletter/ Obserwator TEPP (Transformacji Energetycznej Ponad Podziałami) wrzesień (...) |
Wakacje ze śmieciami. Czy system kaucyjny oczyści środowisko? |
Wakacje ze śmieciami. Czy system kaucyjny oczyści środowisko? (...) |
prof. Jan Popczyk: Trzy fale elektroprosumeryzmu |
Jean Gadrey: Pogodzić przemysł z przyrodą |
Jak wyłączyć ziemię z obwodu łowieckiego i zakazać (...) |
Bez mokradeł nie zatrzymamy klimatycznej katastrofy |
Zielony Ład dla Polski [rozmowa] |
We Can't Undo This |
Robi się naprawdę gorąco |