Zimą w polskich miejscowościach uzdrowiskowych smog osiąga stężenia pekińskie.
Proszę pamiętać, że te pomiary nie będą wystarczającym dowodem w sprawie - zastrzega kilkukrotnie dr Artur Badyda, naukowiec z Wydziału Inżynierii Środowiska Politechniki Warszawskiej. - Jest dużo chwilowych zmiennych, temperatura, wiatr, pan rozumie. Trzeba by stanąć w jednym miejscu i tak zostać, najlepiej na rok.
Zaryzykujmy. WIŚ od lat bada zanieczyszczenie powietrza i ma cenny sprzęt: wart 20 tys. złotych laserowy pyłomierz Side Pak nie sprawia na pierwszy rzut oka piorunującego wrażenia, ot, zielone pudełko z długą rurką i ekranem. Trzeba je przypiąć do paska, a rurkę przeciągnąć pod ubraniem, tak by wystawała możliwie blisko ust. I ruszyć w teren. Urządzenie pokaże, ile pyłu zawieszonego wpada do płuc. Pył zawieszony to toksyczny koktajl, za który odpowiadają przede wszystkim paleniska domowe. Odpowiada za choroby płuc, serca, nowotwory, miażdżycę, astmę i alergie, skraca długość życia.
Sprzęt jest sprawdzony, właśnie wrócił z kalibracji w Anglii. Usłyszałem o nim podczas rozmów o krakowskim smogu. Zatrważająca jakość powietrza pod Wawelem doprowadziła w listopadzie ubiegłego roku do uchwalenia przez radnych małopolskiego sejmiku pierwszego w kraju zakazu palenia węglem, drewnem oraz ciężkim olejem opałowym. Od września 2018 roku mieszkańcy Krakowa nie będą mogli używać tych paliw do ogrzewania swoich mieszkań.
O ile w stolicy Małopolski sytuacja jest oczywista, to dalej na południe rozciąga się ziemia słabo zbadana. A przecież ciągną tam każdego roku setki tysięcy mieszczuchów, którzy chcą wdychać górskie powietrze. Pyłomierz może pomóc w znalezieniu odpowiedzi na pytanie, czym oddychają naprawdę. 22 uzdrowiska położone w słabo przewietrzanych kotlinach pozostają poza kontrolą - w żadnym nie prowadzi się regularnych pomiarów jakości powietrza.
Warunki są wyśmienite, czyli dla dziennikarza fatalne. Tegoroczna zima jest wyjątkowo słaba, często wieje, mróz nie maluje kwiatów na szybach. To zaś oznacza, że nie trzeba bez przerwy dosypywać do pieca. Ergo: powietrze powinno być lepsze.
Dr Badyda ustawia urządzenie tak, by wyłapywało cząstki pyłu o średnicy 2,5 mikrometra - ze względu na swój mikroskopijny rozmiar łatwo wnikają do krwiobiegu, odpowiadając m.in. za ostre stany zapalne układu oddechowego i kłopoty z układem krążenia. Zwiększają ryzyko zachorowania na nowotwory.
Dobowe średnie stężenie powinno wynosić 25 mikrogramów na metr sześcienny. W Krakowie jest dwa razy wyższe.
Artur Badyda: - Proszę dzwonić w razie wątpliwości. Powodzenia.
W słynnym uzdrowisku Rabka-Zdrój (specjalizacja: choroby układu oddechowego i krążenia), wszystko na to wskazuje, nie ma tematu. Ciepły dzień, lekki wiatr z zachodu, lada chwila przyjdzie wiosna. Grubo poniżej normy. Po wyremontowanym za, bagatela, 20 milionów złotych parku zdrojowym przeciągają kuracjusze.
- Za wcześnie pan przyjechał po prostu. Trzeba mierzyć od siedemnastej, jak ludzie w piecach zaczynają palić - wyjaśnia Urszula Gargas, zabiegana właścicielka największego składu opału w okolicy. Na czarnym od miału podwórzu przy ulicy Poniatowskiego piętrzą się certyfikowane sortymenty surowca z KWK "Wieczorek". Gargasowie, jak twierdzą, sprzedają tylko najlepszy węgiel. Żadnych mułów, miałów i zasiarczonego towaru z Rosji. Licznik pokazuje tylko nieznaczne przekroczenie normy.
Był taki moment w drugiej połowie lat 80., kiedy Rabka zaczęła odchodzić od węgla. Władze złożyły obietnicę, że mieszkańcy dostaną dopłaty do kosztów gazu, więc Rabka zaczęła się gazyfikować na potęgę. Zlikwidowano stare kotłownie w blokach i największych sanatoriach, w Cegielskim, Szebeście, Instytucie Gruźlicy. Na gaz przeszli również Gargasowie.
- A potem ceny poszły w górę i rozpoczął się odwrót - dołącza Jan Gargas. - Ci, co polikwidowali piece, znowu zaczęli je zakładać. No i śmieci. Kiedyś z odpadów do pieca szła tylko tektura. Jak ludzie zaczęli oszczędzać, w palenisku lądowało wszystko: butelki, szmaty, reklamówki. Tu w okolicy jest trochę producentów butów, kapci. Ścinki z butów też świetnie się palą. No i ekogroszek wszedł. Tyle ma wspólnego z ekologią co te plastiki. Ten z Ukrainy, najtańszy, jest tak zasiarczony, że śmierdzi jak z dna piekła.
Gargasowie też wrócili do węgla. Mają jeden z większych domów w tej części miasta, więc w sezonie zimowym zużywają nawet 13 ton.
Jadę do urzędu miasta. Z rurką wystającą przy gardle muszę wyglądać jak pacjent jednego z sanatoriów.
- I jak? Jakim powietrzem oddychają urzędnicy? - pyta Ewa Przybyło, burmistrz Rabki.
- Dzisiaj idealnym.
- No widzi pan, mnie się w ogóle wydaje, że tu jest nieźle. Ale zgadzam się co do jednego: Rabka odeszła od gazu. Z 5 tysięcy gospodarstw domowych większość ogrzewa domy węglem i nie mogę mieć o to do mieszkańców pretensji. Jeśli uznajemy, że uzdrowiska są ważne dla całego kraju, niech rząd wymyśli system dopłat, dzięki którym mieszkańcy będą mogli wrócić do bardziej ekologicznych rodzajów paliwa.
Pytam o palenie śmieciami i jakość węgla. Podobno akcja uświadamiająca dała efekt, a odkąd ruszyła segregacja śmieci, butelki nie lądują już w piecach. A jakość paliwa? Cóż, strażnicy miejscy interweniowali swego czasu na stacji kolejowej w Chabówce. Kolejarze kupili węgiel tak zasiarczony, że okolice dworca każdego popołudnia tonęły w gęstym żółtym dymie. Ale straż mogła się wypchać - surowiec był legalny.
Burmistrz Przybyło: - A może to samochody tak trują?
Po zmroku wracam na ulicę Poniatowskiego, tak jak sugerowali Gargasowie. To strefa B uzdrowiska. W myśl ustawy nie można w niej prowadzić działalności, która negatywnie wpływa na właściwości lecznicze miejscowości.
Stężenie rośnie, przekracza dobową normę czterokrotnie. Samochodów nie widać.
Nad Poniatowskiego kotłują się kłęby gęstego dymu, w pomarańczowym świetle lamp płyną w dół, w kierunku Kawiarni Zdrojowej, niżej położonych pensjonatów i willi. Pachnie palonym plastikiem, mokrym drewnem, drapie w gardle. Z drewnianego domu przy Poniatowskiego wychodzi góral w czapce głęboko nasuniętej na czoło i sunie do mnie przez mgłę. - Kumorowicz Józef - przedstawia się.
- Co to pan robi? - pyta z ciekawością przez furtkę, widząc, jak w świetle latarni spoglądam na ekran. Młody owczarek łasi się do jego nóg.
- Powietrze badam.
- I co? Tragedio?
- Zgadza się. Czym pan pali w piecu?
- Jak to czym? Koksem, najtaniej wychodzi. Ale to nie ja dymię. Pan popatrzy na ten kumin.
Zadzieram głowę. Sąsiad Kumorowicza wystawił wysoki dom ze ślepą ścianą. Z góry na podwórko spływa brunatny, śmierdzący opar. - Brykietem hajcuje. I tak co wieczór, a jak pogoda nieakuratna, to i do rana się utrzyma. A rano znowu. Ale my tu przyzwyczajeni. Lepsze to niż marznąć w chałupie, nie?
Jadę na Traczykówkę. To dzielnica nowych domów jednorodzinnych. Nie da się oddychać. Zatrzymuję się na herbatę u Edwarda Żurka. Inżynier, człowiek świadomy ekologicznie, pali miałem (jak twierdzi, umiejętnie), a wodę grzeje kolektorem słonecznym. Jego sąsiedzi używają węgla brunatnego, kamiennego, ekogroszku, gdy podczas mrozu nadchodzi przyducha, lepiej nie wychodzić z domu. Dmuchnie wietrzyk i przesuwa się wszystko nad centrum.
Licznik warczy cicho na balkonie. Ponadgodzinny pomiar nie zostawia wątpliwości: dobowa norma przekroczona jest dziesięciokrotnie.
I jeszcze powrót do parku zdrojowego. Ostatni spacerowicze wracają do domu. Z willi przy Orkana 20 na wyremontowany park, tężnie i oddział kardiologiczny wali gęsty dym. Przez godzinę stężenie jest tak wysokie, że w części parku należałoby ogłosić alarm smogowy. Co dzieje się w tym miejscu, gdy przychodzi mróz i do pieca trzeba dokładać częściej?
Zakopane na początku marca, noc: chłodno, dosyć pusto. Na Krupówkach grupki młodych ludzi snują się sennie od lokalu do lokalu. Słychać hiszpański, angielski, polski i rosyjski. Panie z różowymi parasolkami zapraszają na drinka. Niebo bezchmurne.
Zakopane nie jest uzdrowiskiem, ale postanowiłem je odwiedzić ze względu na wyjątkową rolę, jaką odgrywa. Chodzę więc promenadą wte i wewte, patrząc z niedowierzaniem na licznik: kiedy wysiadłem z samochodu, skoczył na poziom ponad 500 mikrogramów i tak już został. Teraz rozumiem, skąd to dziwne uczucie. Latarnie otulone romantyczną mgiełką, szarawa przysłona w powietrzu, ledwo widoczne mimo dobrej pogody światła Gubałówki, kurtka przesiąknięta zapachem ogniska. Pogoda bezwietrzna, więc nie unoszą się warkocze dymu - opadł łagodnie na miasto i trzyma je w mocnym uścisku.
A dwa dni wcześniej włóczyłem się po Zakopanem przez cały dzień, a pyłomierz ani razu nie wychylił się ponad normę. Sądząc po danych ze stacji monitoringu powietrza (miasto prowadzi stałe pomiary), zimą jest to sytuacja rzadko spotykana.
Dzień później rozmawiam z Jackiem Majchrem, burmistrzem Zakopanego: - Nie ma powodu ukrywać, że są momenty, w których powietrze jest fatalne. Nie tak dawno na dworcu kolejowym działał potężny skład węgla, teraz już go nie ma. Ponad 30 proc. domów podłączonych jest do geotermii, kolejne 30 proc. deklaruje ogrzewanie gazowe, wiele domów ogrzewanych jest olejem opałowym. A mimo to nadal przekraczamy normy. Na pewno dopomagają nam nasi sąsiedzi z Kościeliska. Tam pali się na potęgę, potem smog przychodzi do nas.
Majcher specjalnie wybrał się na sesję sejmiku małopolskiego, gdzie radni głosowali nad zakazem używania paliw stałych w Krakowie. - Byłem wówczas sceptyczny. Teraz widzę, że być może innego wyjścia nie ma.
- Skoro powietrze jest fatalne, dlaczego podnieśliście opłatę miejscową? - pytam.
- Była najniższa w okolicy.
Po powrocie z Zakopanego o komentarz proszę dr Krystynę Kubicę z Instytutu Techniki Cieplnej Politechniki Śląskiej. Zanieczyszczenia powietrza, węgiel i piece bada od kilkudziesięciu lat. - Ten problem nie dotyczy wyłącznie uzdrowisk, choć tu jest najbardziej drażliwy. Można postawić następującą tezę: mimo że węgla jest mniej niż 15 czy 20 lat temu, jakość powietrza w takich miejscach nie musiała się poprawić. Od dziesięciu lat nie obowiązują normy regulujące jakość spalanego węgla, dlatego w piecach ląduje coraz częściej surowiec najgorszego gatunku. Nikt nie nadzoruje jakości pieców. Połączenie marnego paliwa z marnym piecem tworzy mieszankę wybuchową.
Kubica opowiada o rodzinnej miejscowości w pobliżu małopolskich Ciężkowic. - Jest tam blok nauczycielski. Palą naprawdę byle czym. Jedno takie miejsce wystarczy, by zatruć powietrze na dużym obszarze.
- Czuje pan tę ożywczą moc? - napotkany w Szczawnicy Jerzy Stadnicki, licencjonowany przewodnik beskidzki, obdarza mnie sympatycznym uśmiechem, ręką zataczając szeroki krąg. - Nawet w taki dzień jak dzisiaj, niby mgiełka, chmury nisko, czuć wyjątkową jakość naszego powietrza. Otóż znajdujemy się w miejscu o klimacie śródgórskim, łagodnym, umiarkowanie bodźcowym. W Polsce taką cechą może się poszczycić tylko kilka miejsc: Doły Jasielskie, Kotlina Sądecka, Pieniny właśnie. Nic, tylko oddychać pełną piersią. Gorąco zachęcam.
Stoimy przy placu Dietla, między ruinami sanatoriów. Mniej więcej na tej wysokości przebiega granica pomiędzy górną i dolną częścią Szczawnicy.
Szczawnica Górna przypomina chwilami ekskluzywny kurort europejski. Odkąd w 2005 roku rząd zwrócił uzdrowisko potomkom rodziny Stadnickich, za ciężkie pieniądze podnoszą oni z upadku kolejne wille. Pod bokiem potężnych i ciągle pełnych PRL-owskich ośrodków Hutnik, Papiernik czy Budowlani odżywa kameralna architektura. Dom nad Zdrojami czy ukryte wśród drzew Dworek Gościnny i hotel Modrzewie budzą głuche westchnienia: niesłuszne politycznie, zepchnięte w cień wielkich sanatoriów, w końcu odzyskują blask.
Szczawnica Dolna: ścisk, bezład, architektura powikłana jak sztychy Piranesiego. Domy upchane ciasno na zboczach, drewno, eternit, blacha falista, pustak, siding, bezlik kolorów i projektów. Na dachach bardzo dużo kolektorów słonecznych - to wielki sukces tutejszych samorządowców. Wszędzie tablice: "pokoje do wynajęcia".
I wszędzie kominy.
- Latem jest tu wspaniale, naprawdę - dodaje Jerzy Stadnicki (boczna gałąź t y c h Stadnickich).
Ale kuracjusze przyjeżdżają też jesienią i zimą, chcą oddychać czystym powietrzem, jest opłata klimatyczna.
Włączam licznik. Na dzień dobry, o godzinie 14.07, pokazuje niemal dwukrotne przekroczenie dopuszczalnej normy. Pamiętam, że to może być na przykład szczególnie złośliwy powiew.
Góra, dół? Najpierw dół, idę na spacer, podobnie jak inni kuracjusze, którzy robią sprawunki albo po prostu promenują w przerwach między zabiegami.
Około godziny 15 w Szczawnicy rozpoczyna się symfonia. Na ulicach pełno ludzi. Z kominów w niebo biją różnokolorowe słupy dymu. Dymy czarne, gęste jak sadza, dymy niebieskie i zwiewne, żółte, siwe, szare. Palą właściciele niewielkich pensjonatów, palą siostry służebniczki, dym leci z komina położonej w centrum restauracji Halka. Rozpalają w pensjonaciku u Żabotyckiego i w willi Palenica, rozgrzewają się piece przy Szalaya, Głównej, Wiktora i na Zawodziu.
Pyłomierz warczy, stężenie rośnie.
Idę do Dolnego Parku. Dzieci w drodze ze szkoły bawią się na placyku zabaw, co jakiś czas alejkami suną niezrażeni chłodem amatorzy nordic walkingu, małżeństwo emerytów zażywa przechadzki. A przecież powinni uciekać.
W pięknym założeniu parkowym, dumie uzdrowiska, stężenie przekroczone jest dziesięciokrotnie.
Dym płynie z domów położonych przy alei Parkowej. Najgorzej jest pod domem jednorodzinnym obitym sidingiem - ledwo majaczy spod brudnożółtego tumanu. Jak wyjaśnia właścicielka, od zawsze palą węglem i drewnem, bo tanio. A że śmierdzi? Jest zima, jest dym.
Przez 10 minut padają tu wszelkie rekordy, licznik wariuje, zatrzymując się na poziomie bliskim 2000 tys. mikrogramów. Takich domów są w Szczawnicy dziesiątki. W polskich uzdrowiskach tysiące.
W burej mgle zatrzymuje się ubrane w sportowe kurtki małżeństwo. Pytają właścicieli domu o drzewko obsypane pięknym różowym kwieciem. - Wilcza jagoda - burczy właściciel. Zapytam i ja. To państwo Kowolikowie z Bytomia, emeryci na trzytygodniowym turnusie. Przyjechali podratować zdrowie.
- Na pewno to nie jest wilcza jagoda. A powietrze? Takie raczej bytomskie albo i nawet mocniejsze - śmieje się pani Urszula.
- Żeby nie te wody mineralne, to by my wcale z pensjonatu nie wychodzili - dodaje pan Marian. - Znam ja te dymy i węgla zapach też, na Halembie robiłem tyle lat przecież. Za co ta opłata klimatyczna, ja się pytom?
Liczą szybko. Trzy tygodnie, po trzy złote od głowy. Wychodzi 120 złotych jak nic, niemało.
Czas iść w górę, tam, gdzie wśród drzew ukrywają się melancholijne pensjonaty. Jeśli przedrzeć się przez strefę domów jednorodzinnych, problem się rozwiewa, a pyłomierz usypia: zanieczyszczenie minimalne, pod Dworkiem Gościnnym człowiek czuje ożywczą moc.
Jeszcze chwila, a uwierzę w slogan, który przewija się przez wszystkie foldery: "Miejscowość jest znana ze swojego znakomitego mikroklimatu oraz czystego powietrza, które sprzyjają poprawie zdrowia i kondycji górnych dróg oddechowych".
Telefonuję do ekspertów. - Nie ma znaczenia, że pomiar jest chwilowy. On pokazuje, że w Szczawnicy zdarzają się stężenia pekińskie. Ministerstwo Zdrowia powinno odbierać takim miejscowościom status uzdrowiska.
Dr hab. Ewa Konduracka, kardiolożka i internistka z krakowskiego Szpitala im. Jana Pawła II, właśnie uciekła z Kościeliska, dosłownie. Po wykładzie dla nauczycieli miała zostać dzień dłużej, ale powietrze było tak fatalne, że postanowiła wrócić do domu. - Nawet jeśli pomiary są wyrywkowe, mówią bardzo dużo. Istnieją już dziesiątki prac naukowych pokazujących, że nawet krótkotrwała ekspozycja na pył 2,5 mikrometra jest szkodliwa. W skrajnych przypadkach spacer w smogu może skończyć się dusznością, skokiem ciśnienia, zaostrzeniem przewlekłej obturacyjnej choroby płuc, a nawet zgonem. To niewyobrażalne: ludzie przyjeżdżają do uzdrowisk szukać zdrowia i nieświadomie biorą na siebie poważne ryzyko.
- A mieszkańcy? Co z nimi? Jeżeli pył jest rzeczywiście tak toksyczny, jak wygląda średnia długość życia w uzdrowiskach, które przez pół roku śpią pod grubą kołdrą smogu? - dopytuję.
Ewa Konduracka: - Nikt takich badań nie prowadzi. Można jedynie snuć domysły. I są to domysły tragiczne.
Ryszard Listwan, małopolski WIOŚ: - Rozesłaliśmy niedawno po naszych uzdrowiskach propozycję przeprowadzenia specjalistycznych pomiarów. Żeby zdiagnozować problem i pomyśleć nad rozwiązaniami. Gotowość współpracy wyraziła tylko Rabka.
Na koniec dzwonię do dr. Badydy. Tak, pamiętam, pomiary są chwilowe, trzeba by stać cały rok. Opowiadam o wynikach. Przez chwilę w słuchawce cisza.
W końcu słyszę to jedno słowo: Koszmar.
Dziękuję za użyczenie sprzętu naukowcom z Wydziału Inżynierii Środowiska Politechniki Warszawskiej
autor: Michał Olszewski
źródło: http://wyborcza.pl
Newsletter/ Obserwator TEPP (Transformacji Energetycznej Ponad Podziałami) listopad 2024 |
Powstrzymajmy czarne piątki |
Obywatelskie społeczności energetyczne |
COP29: Cel finansowy zbyt niski, ale transformacji nie (...) |
Decybele Przyszłości |
Rzeka betonu nikogo przed powodzią nie uratuje |
Newsletter/ Obserwator TEPP (Transformacji Energetycznej Ponad Podziałami) 10.2024 |
prof. Jan Popczyk: Trzy fale elektroprosumeryzmu |
Jean Gadrey: Pogodzić przemysł z przyrodą |
Jak wyłączyć ziemię z obwodu łowieckiego i zakazać (...) |
Bez mokradeł nie zatrzymamy klimatycznej katastrofy |
Zielony Ład dla Polski [rozmowa] |
We Can't Undo This |
Robi się naprawdę gorąco |