Demokracja lepsza bez Kościoła
W miarę zaostrzania się konfliktu PiS-u z tymi, którzy protestują przeciw jego poczynaniom, pojawiają się głosy nawołujące do przejęcia przez Kościół katolicki roli mediatora. To bardzo zły pomysł.
Przed kilkunastu laty filozofka Barbara Stanosz pisała, że "konflikt między instytucją Kościoła katolickiego i modelem nowoczesnej liberalnej demokracji jest autentyczny i głęboki: interesy i aspiracje każdej ze stron tego konfliktu są niszczące dla drugiej". Zapewne nie zdawała sobie wtedy sprawy, że jej diagnoza nie tylko okaże się przenikliwa, ale w 2015 r. będzie wręcz miała charakter samospełniającego się proroctwa. To wybory - najpierw prezydenckie, wygrane w maju przez kandydata PiS-u Andrzeja Dudę, a potem parlamentarne, wygrane w październiku również przez tę formację, w pełni uzasadniają tytuł książki Stanosz "W cieniu Kościoła, czyli demokracja po polsku". W obu bowiem przypadkach wynik wyborów w dużym stopniu został określony przez zdecydowane poparcie ze strony Kościoła.
Dlatego też inne twierdzenie z tej książki może również okazać się prawdziwe i tłumaczy wstrzemięźliwość kościelnej krytyki wobec coraz mniej demokratycznych poczynań zwycięskiej dzisiaj partii. Dopiero teraz bowiem może się okazać, że oczekiwania Kościoła zostaną zaspokojone: "Kościół żąda dla siebie wielu rozmaitych przywilejów, tymczasem demokracja nie może mu przyznać żadnego przywileju, nie gwałcąc zasady równości obywateli, tj. nie przestając być demokracją". Staje się inaczej, gdy demokracja jest fasadowa.
Wróćmy do tamtej preambuły
Nowy przypis do tych diagnoz dopisują polscy biskupi, którzy po raz kolejny uświadamiają nam, że Kościół na pewno nam w utrzymaniu demokracji nie pomoże. Dobrą ilustracją tej tezy jest wywiad, którego 24 grudnia udzielił portalowi wPolityce odznaczony przez prezydenta Andrzeja Dudę orderem Polonia Restituta abp Henryk Hoser. Niektóre stwierdzenia hierarchy zabrzmiały jak ostrzeżenie dla państwa, które od 1989 r. mozolnie buduje zręby demokratycznych struktur.
W odpowiedzi na pytanie Jacka Karnowskiego o spór wokół Trybunału Konstytucyjnego abp Hoser stwierdził jasno, co myśli na temat Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej uchwalonej 2 kwietnia 1997 r. Warto przypomnieć, że jednym z jej głównych architektów był katolicki intelektualista i pierwszy premier wolnej Polski Tadeusz Mazowiecki. Jej preambuła określająca zróżnicowany charakter polskiego społeczeństwa nie bez podstaw jest oceniana jako wzorcowy przykład narodowego konsensusu wypracowanego w twórczym sporze. Trzeba ją przypominać, byśmy wiedzieli, że to ona właśnie określa naszą tożsamość: "...my, Naród Polski - wszyscy obywatele Rzeczypospolitej, zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i niepodzielający tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł, równi w prawach i w powinnościach wobec dobra wspólnego - Polski...".
Niestety, dla abp. Hosera, podobnie zresztą jak dla wielu polityków rządzącego obozu politycznego, jest ona tylko punktem wyjścia do dalszych "udoskonaleń". Powiada hierarcha: "Kościół ma też świadomość, że konstytucja ani ustawy nie są Pismem Świętym. Jeżeli konstytucja nie jest dobrze sformułowana, to można i trzeba ją zmienić. Kościół ma też pewien dystans do pozytywizmu prawnego, bo pamięta, że wiele dyktatur było państwami prawa, złego prawa. O tym doświadczeniu trzeba pamiętać".
A więc w zmianie obecnej konstytucji PiS może liczyć na wsparcie przynajmniej części hierarchów. Wszystko wskazuje na to, że również w innych swoich poczynaniach rząd może liczyć na wsparcie Kościoła.
Ostrzegam
Wigilijny wieczór przyniósł również wiele "zatroskanych" głosów hierarchów, którzy nie stronili od politycznych komentarzy. Najwyraźniej zabrzmiał głos przewodniczącego Episkopatu Polski abp. Stanisława Gądeckiego, który w Poznaniu mówił, odnosząc się do coraz liczniejszych protestów społecznych: "Ci bowiem, którzy głoszą tolerancję, są często najmniej tolerancyjni. Ci, którzy trąbią o demokracji, bywają najmniej demokratyczni. Ci zaś, którzy proponują egalitaryzm, bywają najbardziej bezwzględnymi elitarystami".
W sprawie protestów społecznych nie jest to głos odosobniony. Kard. Stanisław Dziwisz już kilka dni wcześniej wypowiedział się w podobnym duchu, mówiąc najpierw, że "drogą do rozwiązania trudnych spraw jest spokojny i rzeczowy dialog, nieprowadzony na ulicy", i dodawał: "Jeżeli ktoś chciał autentycznie służyć, a nie panować, nie powinien przeżywać zbyt głęboko goryczy przegranych wyborów i nie powinien przeszkadzać tym, którzy realizują nowe, nakreślone cele, jeżeli oczywiście są one słuszne i służą całemu społeczeństwu". A więc spokój jest najważniejszy, nieważne, za jaką cenę.
Tymczasem w miarę zaostrzania się konfliktu zwycięskiej i coraz bardziej bezwzględnie rządzącej partii PiS ze znaczną częścią społeczeństwa pojawiają się głosy, zresztą z różnych stron, nawołujące do przejęcia przez Kościół katolicki roli mediatora. Wszak to właśnie ta instytucja już nieraz w dziejach narodu polskiego odegrała właśnie taką rolę.
Jestem nie tylko sceptyczny, ale wręcz ostrzegam przed odwoływaniem się do Kościoła. Od 1989 r. wystarczająco napsuł w polskiej demokracji, a ostatnie wybory prezydenckie i parlamentarne, powtórzmy, PiS wygrał dzięki poparciu wielu księży i większości biskupów. Domaganie się teraz wpływu Kościoła na uspokojenie nastrojów społecznych jest równoznaczne z oczekiwaniem pacyfikacji jakże zrozumiałego buntu społecznego wobec brutalizacji polityki.
Bardzo żałuję, że rzadko dziennikarze wskazują na najważniejsze źródło politycznego zaistnienia partii Jarosława Kaczyńskiego jako głównego gracza politycznego. A przecież wystarczy przywołać deklaracje przedwyborcze zarówno Kaczyńskiego, jak i jego głównych akolitów, którzy stanowili i stanowią nieodłączny element mediów toruńskiego redemptorysty. Podobnie zresztą powyborcze wyrazy wdzięczności nie pozostawiają wątpliwości, że główni zwycięzcy poczuwają się do długu wdzięczności wobec Kościoła.
Wybryk stał się normą
Gdy w 2005 r. PiS po raz pierwszy objął władzę, pisałem o szkodliwym połączeniu fundamentalizmu religijnego z politycznym autorytaryzmem. Był to głos na tyle odosobniony, że zostałem zaproszony przez jedną ze stacji telewizyjnych do przedyskutowania tej tezy. Pamiętam spotkanie w telewizji z przedwcześnie zmarłym prof. Edmundem Wnukiem-Lipińskim, który w całej rozciągłości podzielał moje obawy. Pamiętam też moje zdumienie, gdy w czasie tej rozmowy jeden z dzisiejszych "dziennikarzy niepokornych" Rafał Ziemkiewicz bronił retoryki Tadeusza Rydzyka. W najgorszych przeczuciach nie zdawałem sobie sprawy, że dziesięć lat później "Ziemkiewiczem" będzie mówiła znaczna część polskich dziennikarzy prawicowych.
To, co wtedy wydawało się chwilowym wybrykiem dziennikarskim, dzisiaj stało się normą. To właśnie prawicowi dziennikarze coraz głośniej i coraz bardziej bezczelnie mówią, piszą i krzyczą o "powrocie do normalności". Mam nadzieję, że głośność ich zapewnień nie zagłuszy poczucia przyzwoitości tych wszystkich, którym leży na sercu przyszłość nie tylko demokracji, ale też właśnie normalności. Mam bowiem nieodparte wrażenie, że na naszych oczach dokonuje się bolesna operacja na podstawowych pojęciach używanych w debacie publicznej.
Została już ona dokładnie opisana w innych kontekstach politycznych przez takich klasyków jak George Orwell, Victor Klemperer, a w Polsce Michał Głowiński i Jakub Karpiński. Myślałem, że lektury ich wnikliwych studiów pozostaną dla mnie ciekawostką historyczną. Tymczasem po 25 października mam nieodparte wrażenie powtórki z historii. Być może są to sprawy powszechnie znane, jednak powaga obecnej sytuacji zmusza mnie do przypomnienia tych "oczywistych oczywistości".
Otóż książki Orwella ("Folwark zwierzęcy" i "Rok 1984"), choć pisane w latach 40. i odnoszące się do stalinowskiej Rosji, przez moje pokolenie były czytane jako komentarz do zakłamanej rzeczywistości PRL-u. Podobny był odbiór tekstów Klemperera pisanych od 1933 do 1945 r., a więc w latach dominacji ideologii nazistowskiej w Niemczech, której ostrze skierowane było przede wszystkim przeciwko Żydom. "LTI - notatnik filologa", a zwłaszcza wielotomowy "Dziennik" to zapis nie tylko psucia języka, ale także postępującej degradacji ludzkich postaw. Książka Głowińskiego "Nowomowa po polsku" z 1990 r. i jej uaktualnione wydanie "Nowomowa i ciągi dalsze" (2009) to przede wszystkim mistrzowska analiza manipulacji językowej dokonywanej przez ekipę rządzącą w 1968 r. - jej efektem była przymusowa emigracja dziesiątków tysięcy Polaków żydowskiego pochodzenia - i nieoczekiwanego powrotu do tej manipulacji w okresie krótkiej władzy PiS-u w latach 2005-07. Tę drugą Głowiński nazwał "pisomową". Równie wnikliwe są liczne studia Karpińskiego, z których warto przywołać "Mowę do ludu. Szkice o języku polityki" z 1984 r.
To sprawy znane, ale przypominam je, gdyż może to nie tylko być użyteczne do rozumienia obecnych operacji dokonywanych na języku, ale również dostarczyć sposobów obrony przed nimi. Jednak znacznie istotniejsze jest znaczenie takiej analizy dla zrozumienia naszych własnych zachowań, i to nie tylko językowych.
Ks. Alfred Wierzbicki w mądrym eseju "Nikt od 1968 roku nie miał czelności ustanawiać tak radykalnych podziałów" ("Wyborcza" z 25 grudnia, wydanie internetowe), zastanawiając się nad miejscem Kościoła w obecnym konflikcie społecznym, pisał o trzech sprawach. Najpierw o zaskoczeniu samych biskupów i księży eskalacją społecznej polaryzacji, następnie o tym, że spora część Episkopatu i księży jawnie angażowała się w polityczne działania PiS-u, a wreszcie o tym, że "utraciliśmy szansę pozytywnego myślenia o demokracji i pluralizmie, nie potrafiliśmy kształtować nowoczesnego patriotyzmu respektującego różnice ideowe. Ponieważ Kościół po 1989 r. nie chciał uczestniczyć w lekcji wolności, utracił zdolność do bycia aktorem współczesnego dramatu społecznego". Ten trzeci element współbrzmi z tym, o czym przed laty pisała Barbara Stanosz.
Stanisław Obirek
Ur. w 1956 r., teolog, historyk, antropolog kultury, były jezuita. Pracuje w Ośrodku Studiów Amerykańskich UW.