Kamienne schody na szczyt - na himalajskich szlakach
Góry są czymś więcej niż tylko krajobrazem. Są po prostu architekturą, monumentem wzbudzającym nabożną cześć, do określenia którego słowo "piękny" nic nie znaczy. Przytłoczone bezmiarem i abstrakcyjną czynnością powtarzających się miliony razy kształtów, łączą się we wspólny, rozległy rytm, symfonię kamienia bez początku i końca
Anagarika Govinda Droga Białych Obłoków

Fot. Anna Nacher

To zadziwiające, jak w górach przestrzeń zaczyna nabierać innego sensu. Odległości nabierają znaczenia, które sprzęga się z ludzkim ciałem, nie zaś z wymyślnymi sposobami oszustwa. W codziennym życiu, zwłaszcza w krajach tzw. rozwiniętych, kiedy mniej czy bardziej jest się zależnym od miasta i technologii, przestrzeń oraz odległość przestają mieć znaczenie. Łatwo jest je oszukać za pomocą autobusu, pociągu, samochodu, samolotu. Nasze ciało ma z tą odległością bardzo niewiele wspólnego, daje się po prostu przemieszczać w określonych ściśle odcinkach czasu (pociąg przyjeżdża do Warszawy o 11.55, samolot ląduje w Delhi o 9.00, w Krakowie będziemy za dwie i pół godziny). Tutaj natomiast jest się zanurzonym w przestrzeni i w zmianach, spostrzegam ze dziwieniem, że w ciągu dnia udaje się zrobić całkiem spory odcinek tylko na własnych nogach.

Fot. Anna Nacher

Zupełnie inaczej widzi się świat, kiedy wiadomo, że każda, najmniejsza rzecz - jeśli nie jest wyprodukowana przez nas samych - musi być niesiona na plecach przez kilka dni. Niesie ją albo tragarz (wielokrotnie widziałam mężczyzn i kobiety niosących po jednym arkuszu blachy, po jednej belce, tablicę do madżonga i wszystko to, co da się przenieść na plecach, a czego pewnie nie opłaca się wozić samolotem) albo zwierzę. Funkcje transportu "masowego" pełnią karawany koników: pewnie takie same przemierzały Karpaty kilkaset lat temu i pewnie w taki sam sposób moi dalecy koczowniczy przodkowie, Wołosi, przywędrowali w nasze rozległe doliny wraz z całym dobytkiem. Przez chwilę czujemy się odwróceni plecami do napierającej strugi czasu, nie da się tutaj zapomnieć o Karpatach, raczej coraz więcej się przypomina, nawet to, czego nie mieliśmy już szansy widzieć bądź doświadczyć.

Fot. Anna Nacher

Od samego początku podróży spotykaliśmy prawdziwych wędrowców - przybyszy z dalekiego Mustangu, którzy na zimę schodzą w łagodniejszy klimat wokół Pokhary. Ich charakterystyczne karawany spotykaliśmy jeszcze nad Yamdi Khola, kilka kilometrów za Pokharą. Szli wykorzystując wygodę asfaltu, który nie stawiał oporu ani nogom mężczyzn i kobiet, ani kopytom koników objuczonych pakunkami, czasem dziećmi. Kierowcy niewiarygodnie zdobionych ciężarówek Tata mijali ich ze swobodą i tym rzadkim u nas rodzajem szacunku, który bierze się z przekonania o równouprawnieniu wszystkich użytkowników szosy - czy to pieszych, czy rowerzystów, czy zwierząt. A jednak zrobiło mi się smutno, kiedy zobaczyłam z okna taksówki wiozącej nas w kierunku gór grupę wędrowców przeciskających się między siatką zabezpieczającą stromy stok przed osunięciem, a ciężarówką pędzącą z góry, tuż za Khare. Jeszcze są tutaj u siebie, ale kiedy przybędzie samochodów? Ich życie w żaden sposób nie przystaje do rozmaitych scenariuszy rozwoju gospodarczego - stan ich posiadania jest widoczny gołym okiem i nie generują dodatkowego dochodu, który mógłby być zakwalifikowany jako źródło kolejnego podatku. Czy uda się uczynić z nich "nowoczesnych" rolników produkujących niejadalną, zatrutą żywność na sprzedaż dla ludzi, których znać nie mogą, bo dzieli ich od nich pół globu? Czy ich rola będzie polegać raczej na drobieniu niedźwiedzim krokiem na arenie cyrku zakreślonego przez kurorty masowej rozrywki? Póki co, nasze oczy spotykają się jeszcze na tym odwiecznym szlaku piechurów, którego pewną część połknęła stosunkowo nowa droga jezdna z Pokhary do Baglung. Jadąc tą szosą dostrzegam jednak - nie bez radości - że góry upominają się o swoje: szosa zbudowana sporym wysiłkiem i ogromnym nakładem środków stale jest atakowana przez dywersyjne siły nieuchronnych następstw. Tutaj gleba - raz pozbawiona roślinności - nie trzyma się już podłoża, a każdy monsun pogarsza sytuację. Dodać do tego trzeba gigantyczną erozję i naturalne procesy osuwiskowe. Niestety, jeśli gdzieś w Nepalu istnieje prawdziwa nędza, to właśnie przy asfaltowych drogach i w miasteczkach oraz wioskach skupionych wokół nich. Wysoko w górach nikt nie chodzi głodny, a potrzeby - skromne, lecz zasadnicze - są zaspokajane przez oszczędną gospodarkę rolną i - częściowo - przez dochody z turystyki trekkingowej. Oczywiście wszystkie problemy społeczne to sprawa bardzo złożona (a i turystyka coraz częściej bywa bardziej narzędziem zagłady tradycyjnych kultur niż szansą na ich przetrwanie), wydaje się jednak, że pośpieszny rozwój na industrialną modłę przynosi ludności Himalajów - oraz ogromnym obszarom Indii i Chin niszczonym gigantycznymi powodziami, których przyczyną jest m.in. degradacja himalajskich lasów - więcej złego niż dobrego.

W Birethanti trzeba było zatrzymać się przy moście przez Modi Khola, żeby przepuścić kolejną rodzinę Tybetańczyków z górnego Mustangu (kobiety z tej krainy noszą charakterystyczne pasiaste fartuchy) wraz z ich konikami, dziećmi, starszymi.

Fot. Anna Nacher

Rano można spotkać grupy koczowników z Mustangu przy ich zwykłym śniadaniu, siedzą całą grupą w miejscu, gdzie pewnie spędzili noc. W trzecim dniu naszej podróży, kiedy wyruszyliśmy na trasę nieco wcześniej niż zwykle, bo czekał nas spory i trudny kawał drogi do Tatopani , tuż za gwarną przełęczą Ghorepani spotkaliśmy jedną z ostatnich grupek nomadów na tej trasie. Przewodził im krępy mężczyzna o ostrym spojrzeniu, którego oczy tylko błysnęły w naszym kierunku, kiedy w milczeniu złożyliśmy dłonie w geście pozdrowienia. Nie chcieliśmy mu przeszkadzać - zajęty był recytowaniem mantr, w wprawne ruchy dłoni pokazywały kolejne mudry. W drugiej dłoni trzymał dzwonek, obok niego leżał zawinięty w pokrowiec bębenek damaru. Monotonna melorecytacja towarzyszyła nam jeszcze przez kilkanaście minut i najchętniej zostałabym, żeby posłuchać tego pięknego, śpiewnego głosu, tych zawieszonych w czasie recytacji, nie chciałam jednak okazać się kolejnym typowym natrętem o białej twarzy. Przed nami wyłoniła się majestatyczna sylwetka Dhaulagiri i poczułam się tysiąckrotnie obdarowana, tym przejrzystym powietrzem, tymi modlitwami wędrowca recytowanymi w uniesieniu i z szacunkiem dla krystalicznie czystego powietrza, któremu takie modlitwy się powierza i które zaniesie je w najbardziej właściwe im miejsce.

Anna Nacher

Przypisy

  1. W rzeczywistości samochody mogą dojeżdżać już do Beni, wioski leżącej w dolinie Kali Gandaki. Szosa została ukończona zaledwie 3 lata temu, niestety, słyszy się o bardzo niepokojących planach doprowadzenia drogi samochodowej do granicy chińskiej, wysoko w Mustangu, wzdłuż najgłębszego kanionu świata - doliny rzeki Kali Gandaki. Realizacji tego projektu będzie oznaczała zagładę jednego z najcenniejszych terenów przyrodniczych i kulturowych świata oraz przyczyni się do dalszej pauperyzacji ludności żyjącej w górach, utrzymującej się głównie dzięki niemal samowystarczalnej gospodarce rolnej.
  2. Wioska o charakterze kurortu w dolinie Kali Gandaki (wys. ok. 1100 m. npm.)
  3. Wys. 2855 m. npm.
  4. W buddyzmie tybetańskim gesty dłoni o symbolicznym znaczeniu.
  5. W buddyzmie tybetańskim bębny damaru różnej wielkości towarzyszą m.in. obrzędowi pudży - rytuałowi ofiarowania.
  6. Główny szczyt (8167 m. npm) masywu Dhaulagiri, uznawany za świętą górę (właściwie wszystkie główne szczyty Himalajów są uznawane za święte - niektóre, jak np. Machapuhare do tej pory nie zostały zdobyte przez himalaistów, właśnie ze względu na niezwykły kult, jakim są darzone przez mieszkańców Himalajów)
  7. Drugie co do wielkości (po Kathmandu, stolicy kraju) miasto Nepalu, położone przepięknie na jeziorem Phewa Tal, siedziba zarządu Annapurna Conservation Area Project (projekt założony i współfinansowany przez króla Mahendrę przy udziale międzynarodowej społeczności przyrodników) - Parku Krajobrazowego Annapurny.
  8. Jedna z wiosek na trasie Pokhara-Baglung, wys. ok. 1300 m. npm.