ekologiczny rower?

Zdarza mi się, choć nie codziennie, poruszać po mieście rowerem. Doceniam wtedy zalety jednoślada: ciszę, szybkość przemieszczania się w zatłoczonym do granic możliwości centrum miasta, zażywanie zbawiennego dla zdrowia ruchu. Jednakże co do pod niebiosa podnoszonej "ekologiczności" tego środka lokomocji miałbym niejakie zastrzeżenia...

Ekologiczność w głębszym znaczeniu, wymaga bowiem, aby człowiek ograniczył również swoje wewnętrzne zanieczyszczenia - agresywność, pretensje do świata, przemożną chęć dominacji. Tymczasem widząc rozbijających się po chodnikach rowerzystów trudno dojrzeć w ich zachowaniu jakąkolwiek przyjazność - również dla ludzi. Nie lepiej wygląda sytuacja z pedałowaniem na drogach publicznych. Często widuje się zarówno zamkniętych w swoim błogosławionym azylu kierowców dociskających rowerzystów do krawężnika, jak i rowerzystów (nocą przeważnie nieoświetlonych) radośnie wyskakujących tuż przed maskę rozpędzonego samochodu.

Rowerzysta jest najsłabszym uczestnikiem ruchu drogowego. Najszybciej doświadcza prawdziwości powiedzenia: "cokolwiek wysyłasz wraca do ciebie pomnożone". Dotyka go skumulowana agresja, która jest już właściwie bytem samoistnym - co drogi publiczne i ciemne ulice upodobał sobie na mieszkanie. Dlatego też twierdzę, że ilość agresji niezbędnej do poruszania się po mieście rowerem jest wcale nie mniejsza, niż dawka potrzeba kierowcy pojazdu mechanicznego. Teza ta podważa propagandę o wszechstronnie ekologicznym charakterze roweru.

Owszem, miasto, w którym rower stanowiłby główny środek lokomocji indywidualnej, byłoby czystsze i cichsze. Jednak, aby jego mieszkańcy nie przenieśli agresji, niespełnienia i wściekłej rywalizacji z siedzeń na siodełka potrzeba czegoś więcej, niż tylko budowy ścieżek rowerowych i masowej produkcji powszechnie dostępnych jednośladów. Konieczna jest zmiana świadomości - a to rzecz trudniejsza niż najwymyślniejsze nawet przerzutki.

Sam wehikuł jest tu więc obojętny. Natomiast użytek, jaki się z niego robi jest prostym powieleniem osobowości użytkownika. Krajowego chowu zwolennicy zastąpienia samochodu rowerem chętnie powołują się na "zroweryzowaną" Danię. Ale też zapominają dodać, że tam wyrozumiałość dla słabszych i przywiązanie do środowiska widuje się nie tylko na ulicach. Widać to wyraźnie, że "zroweryzowanie" jest wtórne w stosunku do życzliwości będącej swojego rodzaju "ekologicznością duszy".

Na fakt, że samochód bywa dla człowieka słabego i zalęknionego jedynym nieraz narzędziem odreagowania, zwrócono uwagę już dość dawno. Statystyki potwierdzają, że najbardziej ryzykancko i agresywnie jeżdżą osoby zagrożone utratą prestiżu, bądź zyskownej posady w osławionym "wyścigu szczurów". Jednak przypadek stwarzających sporo zamieszania i zagrożeń na jezdniach bikersów (rowerowych posłańców) dowodzi, że w rzeczy samej niewiele różnią się oni od zaganianych japiszonów z ich rozdzwonionymi służbowymi komórkowcami, rozpędzonymi służbowymi samochodami i rozdygotanymi osobistymi nerwami... Jedni i drudzy żyją w zabójczym pośpiechu, w ciągłej obawie o utratę pracę.

Ogromne kłopoty rowerowych zapaleńców, wrogość lub obojętność urzędników wobec ich planów, niska kultura drogowa, traktowanie roweru jako czegoś mniej prestiżowego niż samochód - biorą się z generalnie nieekologicznej postawy społeczeństwa. Trudno się temu dziwić. Wszak uroki konsumpcji, której koronnym symbolem jest właśnie prywatny samochód, były w naszym kraju przez długie dziesięciolecia niedostępne. Rower bywał dawniej "środkiem zastępczym". Choć dzisiaj istnieje wielu wspaniałych i światłych ludzi, którzy rozumieją groźbę oddania frustratom do ręki mocnej i niebezpiecznej maszyny, nadal rower pozostaje w społecznej świadomości znacznej części Polaków czymś gorszym.

Dopóki społeczeństwo nie przesyci się dobrami konsumpcyjnymi, dopóki ludzie nie zrozumieją jakie spustoszenia wywołują ich pożądania - wszelka nawołująca do samoograniczeń propaganda ekologiczna trafiać będzie w próżnię. Proces przebudowy świadomości społecznej można i należy oczywiście kontrolować i przyspieszać. Wielu "zielonych" robi to z powodzeniem. Ale też równie wielu "natchnionych rowerzystów" jest tak mocno nietolerancyjnych wobec wszystkiego, co nie ma pedałów, że dłuższe z nimi przebywanie w żaden sposób nie kojarzy się z postulowaną przez światopogląd ekologiczny życzliwością wobec wszelkiego stworzenia. Tacy rowerzyści są w głębi swej duszy równie niepewni i zalęknieni jak wojujący zwolennicy samochodu.

A swoją drogą, ciekawe jak będą wyglądały dalsze losy roweru. Chwilowo, jako środek komunikacji w miastach, wydaje się on pozbawiony większych wad. Sto lat temu sądzono podobnie o samochodzie! Zachwycano się tym, że jest czysty (!), szybki, że nie wymaga plantacji owsa ani kopalni węgla, że nie pokrywa ulic gnojem! Niemal siedemdziesięciu lat trzeba było, aby ujawniły się wady cywilizacji samochodu i niemal stu, aby zacząć poważniejsze przeciwdziałanie. Pewnie jeszcze pół wieku upłynie, zanim odejdzie pierwsze pokolenie całkowicie uzależnione od samochodu.

Czas ten można wykorzystać twórczo ucząc życzliwości i likwidując w zarodku ducha niezdrowej rywalizacji. A wtedy sami porzucimy niebezpieczne pojazdy i być może sięgniemy po inne - lepiej dopasowane do oczyszczonej z agresji wrażliwości.

Włodzimierz H. Zylbertal